wtorek, 9 listopada 2010

Najgłębsze blizny to te, których nie widać na zewnątrz.




Najgłębsze blizny to te, których nie widać na zewnątrz.
 
      Wiem coś o tym i wiem również, że nie jestem jedyna. Dzieciństwo miałam w
miarę szczęśliwe, czasami tylko ojciec przychodził do domu pijany, wtedy się bałam, nie, że zrobi coś mnie, ale mamie, bez której nie wyobrażam sobie życia.
Wychowałam się w Krakowie, tam mieszkałam do pierwszej klasy podstawowej. Niestety los tak chciał i wyrwał mnie z miasta, gdzie pozostała moja dusza do Zakopanego. Powodów wyprowadzki było kilka: brat się żenił, właściwie to się ożenił w więzieniu, ale jak wyszedł to potrzebował mieszkania, więc mama wspaniałomyślnie mu je podarowała. Drugim powodem był rozpadający się dom w Zakopanem i moja chora babcia, która jak się potem dowiecie nigdy mnie nie trawiła, wręcz nienawidziła. W nowej szkole o dziwo znalazłam szybko przyjaciół, wolałam przebywać tam niż w domu, gdzie były non stop kłótnie. Moja św. pamięci babcia nigdy nie lubiła mojego ojca, bo odstawał od rodziny, wychował się w biedzie, nie stać go było na kształcenie, choć gdyby dysponował finansami byłby z niego może profesor, może ktoś inny, bardziej liczący się niż ona sama. A tak moja apodyktyczna, nie znosząca sprzeciwu babcia traktowała go jak śmiecia i życzyła mu jak najgorzej. Miałam ochotę wtedy wyładować cała moją złość na niej.. wielka mi też Pani nauczycielka, dająca taki przykład między innymi mnie. Ja byłam zamknięta w sobie, obserwując to traktowanie po cichu w kącie wylewałam gorzkie łzy.



Po co mnie tu przywieźli do tego miasta, które znienawidziłam od pierwszej chwili. To miejsce przysporzyło mi tylko bólu i cierpienia. Jedynym wsparciem dla mnie była i jest mama, kiedyś mogłam liczyć również na ciotkę, która obecnie mieszka w Szwecji, ale ta zwariowała na punkcie faceta i sprzedała by dla niego rodzinę , jeśli by tego zażądał. Jest to egoistyczny typ, alkoholik, znęcający się nad swoją rodziną i psychicznie i fizycznie. Ze mną też próbował, choć już wiedział co przeżyłam wcześniej i najlepiej się to nie skończyło. Oczywiście go zbluzgałam, ale potem nałykałam się tabletek, wzięłam nóż i pocięłam sobie ręce. Nie pierwszy raz zresztą, ale może po kolei. Moją babcię można było określić jako szpiega, wszystko musiała, wiedzieć, co robię, z kim, kontrolowała mnie na każdym kroku, choć nie było za bardzo do tego powodu, zawsze byłam wzorową uczennicą. Od podstawówki począwszy, na studiach kończąc, więc skąd ten brak zaufania i takie traktowanie. To było moje życie i chciałam mieć na nie wpływ, ale jak się okazało byłam bezsilna. Babcia znając ojca ciągle go na mnie buntowała, że to nie wiadomo gdzie chodzę i co robię. Potrafiła go doprowadzić do szewskiej pasji, co niekiedy kończyło się dla mnie nie najlepiej, tu mowa o przemocy fizycznej, która była straszna, ale nie tak jak przemoc i znęcanie się werbalne i psychiczne mojej babci. To werbalne i psychiczne znęcanie się na de mną mojej "ukochanej" babci wyrządziło więcej długotrwałej psychicznej krzywdy, niż fizyczne znęcanie się ojca. Te rany się zagoiły, nie mam pretensji do taty, nie była to jego wina, lecz babci, która jak nikt potrafiła czerpać satysfakcję z czyjegoś nieszczęścia i dokopać leżącemu. Nie umiałam tego wytrzymać, postanowiłam ze sobą skończyć.


Była to moja pierwsza próba, prawie udana, miałam wtedy 13 lat. Lekarze powiedzieli rodzicom, że uciekłam grabarzowi spod łopaty. Chwilę było spokoju, ale potem znowu się zaczęło.. ...


Ciągłe pretensje babci, wyśmiewanie się ze mnie, obrażanie mnie, oskarżanie o rzeczy, z którymi nie miałam nic wspólnego, poniżanie, lekceważenie, szkalowanie. Ile można było tego znieść wolałam umrzeć. Próbowałam kilka razy, może z siedem lub osiem. Nie mogąc znaleźć miłości i dowartościowania w domu, zaczęłam szukać gdzie indziej, najczęściej na dyskotekach i w klubach, ale to mi dawało chwilową satysfakcję, a potem wielkie poczucie winy. Winy, którą, któregoś dnia postanowiłam "wyrzygać" i tak to się zaczęło.



Historia mojej autodestrukcji. Chorowałam na bulimię od 14 roku życia, w międzyczasie lądując w szpitalu z powodu kolejnego przedawkowania Środków nasennych itp. Chorowałam na bulimię bardzo długo, jakieś 10 lat, nie okłamujmy się teraz też czasami wymiotuję, ale sporadycznie. Gdy byłam na studiach nasza sytuacja finansowa diametralnie się zmieniła, nie mieliśmy na podstawowe rzeczy, natomiast mojej babci wtedy pieniędzy nie brakowało, ale nie była skora do pomocy. Wtedy to wpadłam na genialny pomysł, żeby zamienić bulimię na anoreksję. W ten sposób przynajmniej nie będę "wyrzygiwać" uciułanych ciężko przez ojca pieniędzy.



Trwało to dość długo. Mam teraz 32 lata, a zaczęłam w miarę normalnie jeść dopiero od jakiegoś roku. Ale czasami ciągle myślę o śmierci, boję się różnych dziwnych rzeczy, unikam ludzi. Negatywny obraz siebie, autodestrukcja w każdej formie, izolacja od świata to moja rzeczywistość, chleb powszedni.
Gdy byłam na studiach w Krakowie, tam gdzie mieszka mój brat z żoną i dziećmi zdarzyło się coś, czego nie życzę nikomu. Mój brat-przyrodni nie jest aniołem, a jeśli już to upadłym. Ma zadatki na alkoholika, znęca się nad rodziną, zwierzętami. Może się stara, ale te jego starania nie przynoszą żadnych skutków. Z racji tego, iż jest to moja rodzina darzyłam go zaufaniem, jest ode mnie starszy i długi czas był dla mnie wzorem do naśladowania.
Niestety wszystko się kończy, a ta historia, którą opiszę, miała tragiczny koniec. Kiedyś postanowiliśmy z moim chłopakiem, moim bratem i jego kumplami, zresztą szemranym towarzystwem oblać zdane egzaminy. Poszliśmy do klubu. Bawiliśmy się dobrze do czasu, aż mój chłopak obrażany prze kolegów mojego braciszka postanowił mnie zostawić samą i wrócić do akademika beze mnie. Ja obrażona poszłam spać do brata, bo akurat się tak złożyło, że dzień wcześniej jego żona wyprowadziła się z domu z dziećmi. Nie będę wchodzić w szczegóły czemu, ale miała poważny powód.
Mój brat wrócił do domu pijany ledwo stał na nogach i teraz nie wiem, czy nie zdawał sobie sprawy co robi, ale wszedł do łóżka , w którym chciałam się przespać podczas nieobecności dzieci i wykorzystał moją słabość. Nie miałam szans się obronić.. Gdy na chwilę stracił przytomność zerwałam się z łóżka i pół naga uciekłam z domu, stałam zapłakana na moście Grunwaldzkim, modląc się o to, żeby mnie ktoś zabrał do akademika. Stałam tak dobre 40 minut, bo kto weźmie wariatkę w samym t-shircie do samochodu.
 Po tym incydencie unikałam brata jak długo mogłam, nikomu o tym nie powiedziałam. Miałam również wątpliwości, czy aby go nie sprowokowałam w jakiś sposób, czy nie zrobiłam czegoś, co on by zrozumiał opatrznie.



Miałam wyrzuty sumienia, były one nie do zniesienia. Musiałam znaleźć jakiś sposób, żeby sobie ulżyć. Za pierwszym razem był to rozbity przeze mnie kufel i rozcięta ręka od nadgarstka do zgięcia łokcia. Miałam rację, przyniosło ulgę w cierpieniu.  Potem zaczęłam pić alkohol, ale był to krótki epizod, bo alkoholu nie znoszę. I tak na zmianę, to się głodziłam, to się cięłam, to trułam tabletkami –takie błędne koło.



Wydawało mi się, że nie ma wyjścia z tej sytuacji. Żal mi było tylko rodziców, czegoś się domyślali, ale całej prawdy nie znali. Dnia 5 lipca 2005 roku mój świat legł w gruzach. Mój kochany tato w wieku lat 56 zmarł nagle i zostawił mnie i mamę same. Mam nadzieję, że gdziekolwiek jest teraz jest mu lepiej niż za życia. Historia mojego życia to ciągłe wyrzuty sumienia, obwinianie się o wszystko, i autoagresja. Parę miesięcy przed śmiercią taty powiedziałam mu, co mi zrobił mój brat. Może to był mój błąd, może powinnam milczeć, może to wpędziło go do grobu o wiele za wcześnie sama nie wiem. Musiałam komuś powiedzieć, mamie nie chciałam, bo to w końcu to  jej syn, nie chciałam robić jej przykrości, a poza tym, czy by mi uwierzyła?



Po śmierci ojca nie mogłam sobie poradzić z niczym, zaczęłam brać tabletki nasenne, żeby móc spać i nie myśleć. Później przeciwlękowe, bo bałam się, że stracę również mamę. Potem brałam, „ćpałam benzodiazepiny”, żeby się wyłączyć, nie brać udziału w życiu, nie cierpieć. Byłam jak zombie przez jakieś 4 lata. Najgorsze, że druga osoba, która mogła mnie wesprzeć zaraz po śmierci ojca - mój chłopak, z którym byłam bardzo długo totalnie mnie zignorował na najgorsze pół roku w moim życiu, nie znalazłam w nim oparcia. To tak jakbym dla niego nigdy nie istniała. Nie umiem mu tego zapomnieć, bo możliwe, iż moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale teraz tego już nic nie zmieni. Tabletki połykałam tonami, ale nigdy nie próbowałam, żadnych innych narkotycznych substancji. Chociaż tyle miałam oleju w głowie. Tabletki mnie zniszczyły, jestem prawie wrakiem człowieka, ale chcę wyjść na prostą. Jest trudno, ale próbuje. Ciągle mam w sobie strach przed bratem, przed śmiercią mojej mamy, boję się być sama. Nie wiem, czy dam radę, nie wiem, czy nie ulęgnę temu uczuciu oderwania od rzeczywistości, niebytu, bo lęk mnie paraliżuje , lęk przed wszystkim.
Dobrze było by nie istnieć ,a nie cierpieć i żyć z dnia na dzień, wiedzieć  wieczorem, gdy kładę się spać, że nic dobrego i tak mnie nazajutrz nie spotka. Chce zacząć normalnie żyć- być i czuć się kochana i doceniana. To marzenie wielu ludzi, ale mnie nie ciężko jest marzyć. Łatwiej myśleć o nicości, która mnie pochłania, ciągnie na dno. Ale czy rozstanie się z tym światem to dobry pomysł.
Może znalazłabym w nim ukojenie, ale co z resztą. Co z tymi, którzy będą płakać nad moim grobem?
Poza tym po co dawać satysfakcję ludziom, którzy cię nienawidzą i krzywdzą. To mnie chyba powstrzymuje od rzeczy ostatecznej – odebrania sobie życia. Wciąż mam nadzieję, że będzie lepiej, że wyjdę zmroku, który mnie pochłonął całkowicie. Niestety nie da się zerwać z przeszłością i o niej zapomnieć. Zostały blizny z przeszłości, nie tylko te na ciele, ale i te na duszy.


W swoim życiu przerobiłam chyba wszystkie formy autodestrukcji: od bulimii, anoreksji, zadawania sobie ran, prób samobójczych. Robiłam to, bo miałam problemy z którymi nie umiałam sobie poradzić. Dusiłam wszystko w sobie, nie miałam nikogo bliskiego, komu mogłabym powierzyć swoje troski, nie miałam nikogo, kto rozumiał ten ból. Jedyne co miałam to żyletki, noże, głodzenie się lub wymioty, doprowadzające mnie czasami do utraty świadomości. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie lubiano wśród rówieśników, zawsze byłam wszędzie zapraszana, ale w pewnym momencie los przestał być dla mnie łaskawy. Wszystkie złe rzeczy, które mi się przytrafiły doprowadziły do mojej totalnej alienacji i wtedy autodestrukcja stała się moim najlepszym przyjacielem. W szkole, na studiach, wśród znajomych nie dawałam nic po sobie poznać. Ludzie uważali mnie za niezwykle mocną osobę, pewną siebie, z silnym charakterem, inteligentną. Nieraz słyszałam, że ktoś chciałby mieć w sobie tyle siły, temperamentu, odwagi do życia co ja. Tylko, że oni nie wiedzieli, iż ja chcę z tym życiem skończyć.
Jak przychodzi moment agresji, wyrzutów sumienia chwytam nóż, tabletki, rozbijam butelkę albo biorę maszynkę do golenia i po prostu zadaje sobie ból. I nie obchodzi cię co o tym myślą inni. Chcę poczuć ulgę, więc ranię siebie i patrzę  jak krew cieknie po rękach, po nogach…
Nie chciałam krzywdzić innych, tylko siebie. Chciałam, żeby zauważono mój problem, bo rozmawiać na ten temat nie umiałam. Nie chciałam, żeby cierpieli inni, chciałam tylko ulgi dla siebie i ucieczki od życia, bo życie z takim piętnem jest nie do zniesienia, ale widocznie dane mi jest żyć, jeśli po tylu próbach pożegnania się z tym światem ciągle tu jestem.
Pamiętam, jak byłam małą dziewczynką moja własna babcia mnie przeklęła i zabroniła mi przyjścia na jej pogrzeb. Nie wierzę w klątwy, ale wierzę, że jak się komuś źle życzy to najczęściej takiej osobie się nie wiedzie. Te negatywne energie skierowane w moim kierunku, nie tylko przez babcię, ale i choćby brata, doprowadziło do zaburzeń emocjonalnych i zniszczenia mojej osobowości. Ale może babcia miała rację, że już zła się urodziłam...


Może moja słabość ciągnie mnie do złego podświadomie, bo świadomie nigdy nie skrzywdziłam bym nikogo, wręcz przeciwnie, ale boję się, że z tym nie wygram. Staram się nie być negatywnie nastawiona do świata, ale moje zachowanie wciąż jest aspołeczne i to mnie pogrąża w coraz większej depresji. Nie powinnam narzekać na życie, nie źle się nam powodzi, podróżuje po świecie, ale czegoś ciągle mi brakuje. Często nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie wierzę w istnienie żadnych demonów, kontrolujących nasze życie itp.. ale może nie mam racji. Może one tylko czyhają na takie słabe osobowości jak, może szatan jeśli istnieje karmi się takimi osobowościami jak ja, sercami, wypełnionymi strachem, cierpieniem i czerpie z tego siłę. Jedyna nadzieja, że jest ktoś, kto nade mną czuwa , ktoś, kto był dla mnie światełkiem, ale zgasł w biały dzień. Jeśli mnie słyszysz to proszę uchroń nie przed nim, tym czarnym aniołem, który zawsze przynosi ból i cierpienie i śmierć.



Długa czeka mnie droga,
marnować życia mi szkoda.
  Więc idę nie wiedząc, dokąd.
Bo cierpień mam już aż potąd.
  Lecz ty nie opuszczasz mnie ani na chwilę,
mówisz, że długo na kredyt już żyję.
  Prowadzisz mnie do piekieł bram,
ja ślepo za TOBĄ gnam.
 Uwolnić od CIEBIE chciałabym się,
lecz tu nikt nie usłyszy już mnie.
  Znikam powoli w ciemności
umieram dla całej ludzkości.
 Nadzieja umiera wraz ze mną,
policzki powoli me bledną,
  TY swoje diabelskie ślepia
w me wątłe ciało wciąż wlepiasz.
 I tylko jedna myśl uspokaja mnie,
że życie beze mnie nie uda CI się.